Przy okazji recenzowania Szczeniaków Sylwii Siedleckiej posiłkowałem się określeniem „przejrzystość stylu”; przyszła mi do głowy inna książka, której też taką etykietę można przyczepić, książka chyba już całkiem zapomniana, wydana w 1995 roku. Chwilowo traktuję ją jako rewers SzczeniakówZapiski z nocnych dyżurów Jacka Baczaka. Rewers w sensie tematycznym – bohaterami opowiadań Siedleckiej są dzieci, Baczak pisze zaś o ludziach starych, zniedołężniałych, o krok od śmierci.

 

Zapiski są książką zjawiskową. Dosłownie, bo po otrzymaniu Nagrody Kościelskich w 1996 roku Baczak zniknął na dobre ze sceny literackiej; zawsze zresztą utrzymywał, że interesuje go malarstwo, książkę napisał niejako przy okazji. Nie mogę oprzeć się pokusie i przylepię jeszcze jedną łatkę: „literatura jako terapia”. Na początku lat 90. autor odmówił odbycia służby wojskowej, jako „zastępstwo” wybrał pracę w domu opieki społecznej. To, z czym tam się zetknął, wymogło na nim wyznanie, które przyjęło ostatecznie kształt Zapisków (później pojawiła się seria obrazów).

 

Język zgromadzonych w książce opowiadań – a właściwie fragmentarycznych, dwustronicowych próz – jest wyjątkowo prosty, wręcz ascetyczny. Żadnych lingwistycznych fajerwerków, porywających metafor, zdumiewających porównań: opisywani przez Baczaka ludzie, ich bezradność wobec końca i strach przed śmiercią mógł być oddany tylko w taki przezroczysty sposób. „Jakże ja to niezdarnie opowiedziałem”, pisze Jan Błoński w posłowiu książki, ja czuję to samo.

 

[Tutaj możecie przeczytać obszerne fragmenty Zapisków z nocnych dyżurów]