Przyjemność tekstu, rozkosz czytania

Nuda i bunt. Jaroslav Rudiš, „Koniec punku w Helsinkach”

Posted on 13/02/2014

„Przyszłem wcześniej, gdyż nie miałem co robić” – mówi jeden z bohaterów kultowego filmu Barei Miś, przywołując mimochodem jedną z największych bolączek PRL-u: nudę. Oczywiście nudno może być zawsze i wszędzie, ale chyba nigdy nie było nudy bardziej intensywnej niż za komuny. Była to nuda wszechogarniająca i uniwersalna – taka sama w Polsce, Czechosłowacji i NRD. To ona jest jednym z głównych bohaterów powieści Koniec punku w Helsinkach Jaroslava Rudiša:

Wtedy czas nie miał żadnej wartości. Nie węgiel, chemia przemysłowa czy napakowani atleci, ale czas był przebojem eksportowym tego kraju. Tylko nikt go nie chciał, więc gromadził się, aż była go nieskończona i nieznośna ilość. Na życie, gadanie, zabawę, chlanie, jaranie, cięcie żył i przede wszystkim na planowanie tego, co nigdy nie mogło nastąpić.

Oprócz nudy są jeszcze Ole i Nancy. Ten pierwszy ma czterdzieści lat i jest właścicielem baru „Helsinki” w Lipsku; paląc papierosa za papierosem wysłuchuje opowieści swoich klientów, a przy okazji wspomina swoją młodość, czyli lata 80. we wschodnich Niemczech. Koncerty, przegrywane kasety z muzyką Sex Pistols, Die Toten Hosen, Bauhuas i Joy Division, trabanty, pierwsze miłości i pierwsze przesłuchania przez oficerów służby bezpieczeństwa.
 
Ta druga jest kilkunastoletnią punkówką z małego czechosłowackiego miasteczka nieopodal granicy z Polską. Jej irytujący pamiętnik (Rudiš tak dobrze naśladuje styl pisania nastolatków, że gdy czyta się te fragmenty, z oczu leci krew) wypełniają nazwy kapel zasłyszanych w radiowej Trójce, lęk przed trującą chmurą płynącą znad Czarnobyla i nieplanowaną ciążą oraz wspomnienia nastoletniego seksu z zaprzyjaźnionymi punkowcami.
 
Kluczową postacią Końca punku w Helsinkach pozostaje jednak Ole – reprezentant roczników 70., które dorastały w czasach dogorywającej komuny i z utęsknieniem wyglądały wyzwolenia i wolnego rynku. Opowieść Rudiša jest wyraźnie nostalgiczna, przez co komunizm wydaje się nie taki znów zniechęcający, a opresyjna władza – praktycznie nieszkodliwa. To wrażenie potęgują liczne anegdoty: o milicjantach-patałachach, o idiotyzmie służb bezpieczeństwa itd.:

Przyszedł Zatopek, mistrz miasta w biegu maratońskim, dyscyplinie, którą wymyślił i która polegała na tym, że wypatrywał na ulicy milicjanta, podchodził do niego od tyłu, zwalał mu na ziemię płaską czapkę i uciekał.

Długo wyczekiwany kapitalizm przyniósł bohaterom Końca punku w Helsinkach rozczarowanie – mimo zmiany ustroju nadal trzeba walczyć o swoje i kombinować, żeby starczyło do pierwszego. Bunt stał się sprawą drugorzędną. Rozpadły się dawne przyjaźnie, zwietrzały wyznawane ideały. Zniknął gdzieś nadmiar czasu. Koniec punku, koniec beztroskiej młodości.

Cormac McCarthy, „To nie jest kraj dla starych ludzi”

Posted on 02/02/2014

Spieczone słońcem pustkowie na południu Teksasu. Wyludnione miasteczka połączone nitkami malowniczych autostrad. Zmęczeni, pozbawieni złudzeń ludzie. Za każdym razem, gdy czytam książki McCarthy’ego, zachwyca mnie wirtuozeria, z jaką opisuje ponurą melancholię rubieży nowego świata. Nie ma pisarza, który byłby w tym lepszy:

Stał i patrzył na pustynię. Jaki spokój. Wśród drutów cichy szum wiatru. Wysoka ambrozja przy drodze. Cynodon i nolina. (…) Surowe skaliste góry spowite cieniem (…). Ciemne jak sadza kurtyny deszczu zasnuły cały kwadrant. W ciszy żyje bóg, który wyszorował tę rozległą ziemię piaskiem i popiołem.

Akcja powieści To nie jest kraj dla starych ludzi rozgrywa się w 1980 roku na pograniczu Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Llewelyn Moss podczas polowania natyka się na podziurawione kulami auta, wokół których leżą zwłoki członków kartelu narkotykowego. Przy jednym z trupów znajduje walizkę z przeszło dwoma milionami dolarów. Moss zabiera pieniądze; wkrótce jego tropem rusza bezwzględny zabójca, Anton Chigurh, który przypomina sędziego Holdena z Krwawego południka – podobnie jak on, jest emanacją bezinteresownego zła. Trzecim bohaterem powieści jest podstarzały szeryf Bell, który prowadzi śledztwo dotyczące strzelaniny.
 
To nie jest kraj dla starych ludzi to klasyczny page-turner. McCarthy świetnie prowadzi każdą z postaci i utrzymuje czytelnika w ciągłym napięciu; jak na thriller przystało, w powieści gęsto ścielą się trupy, co chwilę leje się krew. Losy Bella, Mossa i Chigurha wydają się jednak tylko pretekstem do rozważań o naturze zła, do snucia wspomnień o dawnych czasach, kiedy panował inny porządek. Bell – którego można traktować jako porte-parole McCarthy’ego – nie ma złudzeń: świat zmierza ku zagładzie, której nikt i nic nie jest w stanie powstrzymać. Tę pesymistyczną diagnozę McCarthy stawiał już w wydanym dwadzieścia lat wcześniej Krwawym południku (1985), ale to właśnie To nie jest kraj dla starych ludzi przyniósł pisarzowi międzynarodową sławę.
 
Na marginesie: pierwsze tłumaczenie tej powieści było jakąś koszmarną pomyłką. Nowy przekład przygotował Robert Sudół i – jak się można było spodziewać – jest to koronkowa robota. Chapeau bas!

Wiktor Pielewin, Napój ananasowy dla pięknej damy

Posted on 12/01/2014

„- Czym Pan jeździ? – Czasem jadę na grzybkach, czasem na kwasie” – bez skrępowania wyznaje jeden z bohaterów Napoju ananasowego dla pięknej damy, nowego zbioru opowiadań Wiktora Pielewina. Nie wiadomo na czym jedzie Pielewin, ale muszą to być narkotyki najlepszego sortu, bo tak zwariowanych historii nie da się napisać na trzeźwo.
 
Bohaterem Operacji Burning Bush – opowiadania, które otwiera tom – jest Siemion Lewitan, odeski Żyd z dyplomem anglistyki w kieszeni, który zostaje zwerbowany przez rosyjskie służby bezpieczeństwa (FSB). Zadaniem Siemiona jest nawiązanie kontaktu z Georgem W. Bushem i udawanie przed nim Boga. Przeprowadzenie operacji jest możliwe dzięki specjalnemu nadajnikowi, który Rosjanie umieścili wraz z plombą w zębie prezydenta USA. Gdy FSB chce wpłynąć na Busha, w głowie prezydenta rozbrzmiewa majestatyczny głos Siemiona („Dżordżajaszu! Synu mój, śmiałe serce i czysta duszo!”), który pomaga mu podjąć właściwe decyzje polityczne.
 
Podobnych, fantastycznych pomysłów jest w tej książce więcej. Światem Pielewina rządzą niezliczone absurdy: wpisanie w Google pewnej kombinacji słów skutkuje natychmiastowym atakiem balistycznym ze strony Stanów Zjednoczonych; interesów właściciela wyszukiwarki strzeże Google Secret Service; bohater Kodów przeciwlotniczych Al-Efesbiego walczy z amerykańskimi dronami w Afganistanie za pomocą specjalnie spreparowanych napisów itd. Co charakterystyczne, zza tej komicznej fasady przeziera ostra krytyka otaczającej nas rzeczywistości – Pielewin sprzeciwia się monopolizacji mediów (Google), mocarstwowym dążeniom USA i Rosji czy naiwnej wierze w dostępne w Internecie informacje.

Równolegle z Napojem ananasowym czytałem Tęczę grawitacji Pynchona (totalne wariactwo!). Choć premiery tych książek dzieli 40 lat, łatwo dostrzec łączące je podobieństwa. Powieść postmodernistyczna – która w latach 70. wydawała się tworem prawie niemożliwym do skodyfikowania – okrzepła, zastygła w dobrze rozpoznawalnej formie (więcej szczegółów znajdziecie w tekście Jak rozpoznać powieść postmodernistyczną). Pielewin, jeden z najwybitniejszych uczniów Pynchona, bez wątpienia znacząco się do tego stanu rzeczy przyczynił. Gdyby literatura skończyła się dzisiaj, Napój ananasowy dla pięknej damy byłby pięknym i bardzo zabawnym zwieńczeniem drogi, którą przebył ten gatunek powieści.

Korekty. Jonathan Franzen

Posted on 27/11/2013

Najważniejsze dla mnie książki przeczytałem jesienią 1980 roku: Maltego, Berlin Alexanderplatz, Czarodziejską górę i – przede wszystkim – Proces. W każdej z nich opowiedziana jest w zasadzie ta sama historia. Istnieje pewien powierzchowny porządek, uwikłane społecznie życie, które – niezależnie od tego, czy jest wygodne, czy niewygodne – zawsze traktujemy jako „nasze życie”. I jest coś jeszcze, gdzieś pod jego powierzchnią (…). Kryje się tam budząca lęk prawda, pozbawiona maski jaźń, która jest fundamentem wszystkiego. Każda z tych czterech wielkich powieści mówi o dramacie, który wiąże się z odsłonięciem, zerwaniem tej wierzchniej warstwy (…) ich bohaterowie zostają nagle zmuszeni do konfrontacji z tym, co znajduje się pod spodem

– mówi Jonathan Franzen w obszernym wywiadzie dla The Paris Review. Jego interpretacja powieści Rilkego, Döblina, Manna i Kafki doskonale współgra z moimi wrażeniami z lektury Korekt, opus magnum Franzena, które również są takim „zstąpieniem” w głąb świadomości, odsłonięciem kulis rodzinnego piekiełka. Nieprzypadkowo piszę o opus magnum: po lekturze obu wydanych w Polsce powieści Franzena nie mam wątpliwości, że Wolność – notabene jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałem w ubiegłym roku – pozostaje w cieniu Korekt, które są powieścią wybitną, wyjątkową.
 
Mój nieukrywany zachwyt Korektami ma kilka przyczyn. Po pierwsze – oczarował mnie język tej powieści. Franzen kupił mnie już na pierwszej stronie, otwierając historię rodziny Lambertów zdaniem „Zimny front nadciągający znad prerii przynosi szaleństwo”, a następnie opisując dzwoniącą w uszach, pełną napięcia ciszę w domu podstarzałych bohaterów. Z każdą kolejną stroną rósł mój czytelniczy apetyt; szybko okazało się, że te piękne frazy nie są dziełem przypadku.
 
Dla przykładu – jeśli Franzen opisuje wietrzny dzień, nie stwierdza po prostu, że wiało; pisze tak: „Kawałek gazety owinął się z erotyczną desperacją wokół parkometru. Skrzypiały płócienne dachy i trzepotały błotniki samochodów”. Gdy jedna z bohaterek tęskni za pieszczotami swojej kochanki, Franzen pisze: „Nadal pragnęła dłoni Robin na sobie, dookoła siebie i w sobie – całego tego przyimkowego bufetu”. Językowa maestria rozbudowanych metafor i porównań, subtelna ironia i czarny humor sprawiają, że czyta się tę powieść zachłannie i z niekłamaną przyjemnością (w tym miejscu ukłon dla tłumaczy – Arkadiusza Nakoniecznika i Joanny Grabarek).
 
Dalej – ujęła mnie pieczołowitość, z jaką autor Wolności naszkicował postaci swoich bohaterów. Ich portrety psychologiczne są tak drobiazgowe i przekonujące, że czytając Korekty nierzadko miałem wrażenie, że znam rodzinę Lambertów osobiście. Osią napędową Korekt jest pragnienie starzejącej się Enid Lambert, by jej rodzina jeszcze raz spotkała się w prowincjonalnym St. Jude i wspólnie spędziła święta Bożego Narodzenia. Problem w tym, że jej cierpiący na chorobę Parkinsona mąż, Alfred, oraz ich troje dorosłych, spętanych codziennością dzieci – Chip, Gary i Denise – wcale nie palą się, by to marzenie spełnić.
 

Alfred, który przed nagłym odejściem na emeryturę był szanowanym pracownikiem kolei, teraz całe dnie spędza samotnie w swojej pracowni w piwnicy. Enid krząta się wokół schorowanego męża i pielęgnuje swoje małe obsesje. Chip, intelektualista-nieudacznik, podstarzały buntownik, w atmosferze skandalu traci posadę nauczyciela, gdy na jaw wychodzi jego romans ze studentką (Franzen zgrabnie ogrywa tutaj schematy powieści akademickiej). Starszy brat Chipa, dobrze prosperujący bankowiec Gary cierpi na depresję i prowadzi wyczerpującą wojnę podjazdową ze swoją żoną. Denise robi karierę jako szefowa kuchni hipsterskiej restauracji; wszystko idzie świetnie, dopóki nie nawiązuje romansu… z żoną swojego pracodawcy. Indywidualne historie bohaterów przeplatają się i uzupełniają, tworząc przejmujący obraz rozpadającej się rodziny.
 
Korekty nie są jednak wyłącznie wirtuozerskim połączeniem sagi rodzinnej i powieści psychologicznej. Podobnie jak w późniejszej Wolności, Franzen przemyca w Korektach mnóstwo celnych obserwacji społeczno-ekonomicznych, stawia krytyczną diagnozę „naszych czasów”. Niezależnie od tego, o czym pisze – a pisze niemal o wszystkim – robi to barwnie, przekonująco i nieznośnie celnie. Absolutny must read. 10/10.

Jesteś niczym. Kevin Powers, „Żółte ptaki”

Posted on 05/11/2013

Nie wypada oceniać książki po okładce, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by ocenić ją po pierwszym zdaniu. Mdły początek powieści nie wróży niczego dobrego. Jeśli pisarz nie potrafił wykrzesać z siebie interesującego rozpoczęcia – które jest przecież wizytówką powieści – jakie są szanse, że kolejne strony będą dobre? To jeden z moich czytelniczych nawyków, który świetnie się sprawdza zwłaszcza w przypadku kompletnie nieznanych pisarzy i tytułów. Przy okazji pomaga w ograniczaniu przykrego natręctwa, jakim jest kupowanie książek nie-do-końca-potrzebnych.
 

Opisaną metodę z powodzeniem wypróbowałem na Żółtych ptakach, debiutanckiej powieści Kevina Powersa, amerykańskiego weterana wojny w Iraku. Pierwsze zdanie tej książki brzmi: „Wojna próbowała nas zabić wiosną”. Frapujące rozpoczęcie. Na kolejnych stronach powieści takich fragmentów można znaleźć więcej. Gdyby Żółte ptaki były tylko obrazkiem okrucieństw z wojny w Iraku, najprawdopodobniej bym jej nie dokończył, bo nie jestem fanem literatury wojennej. Tym, co trzymało mnie przy tej powieści, był jej niezwykły, niemal poetycki język:

Kiedy spaliśmy, wojna modliła się, ocierając o ziemię tysiącem swych żeber. Kiedy wyczerpani parliśmy przed siebie, jej białe, rozwarte oczy wyzierały z ciemności. Kiedy my jedliśmy, ona pościła, karmiąc się własnym głodem. Wojna kochała się, wydawała na świat potomstwo i rozprzestrzeniała się poprzez ogień.

 Fabuła Żółtych ptaków obejmuje kilka miesięcy z życia żołnierzy amerykańskiego plutonu, który walczy na obrzeżach irackiego miasta Al Tafar. Każdy dzień do złudzenia przypomina poprzednie: w powietrzu unosi się swąd palących się ciał, mięśnie paraliżuje strach, który na krótko zagłuszają kolejne dawki amfetaminy. Zawieszone zostają wszelkie prawa; chodzi tylko to, by przeżyć. Powers przekonująco opisuje poczucie osamotnienia swoich bohaterów, ich bezradność wobec tego, co nieuniknione. W niebanalny sposób pisze o rzeczach, które w literaturze wojennej były już brane na warsztat setki razy. Obiecujący debiut – warto zapamiętać to nazwisko.
 
„Wojna jest matką solipsystów: jak ty ocalisz dziś moje życie? Jednym ze sposobów może być twoja śmierć. Jeśli ty zginiesz, wzrośnie prawdopodobieństwo, że przeżyję ja. Cały sekret polega na tym, że jesteś niczym: mundurem w morzu wojskowych numerów, numerem w morzu pyłu”.